niedziela, 13 stycznia 2013

krewetkowa zima

Ten post miał powstać w ten piątek, nawet już tydzień temu, a na jego dotychczasowy brak złożyło się wiele różnych czynników. Czynnik numer jeden: moje lenistwo. Czynnik numer dwa: matura, a nawet: MATURA. Oraz czynnik numer trzy- najważniejszy i będący przeszkodą najtrudniejszą do pokonania. Pamiętacie rudego kota, o którym udało mi się napisać tutaj już dwa razy? Właśnie tak, problem dotyczył niego.
Kot pobył u mnie około dwóch tygodni, zdążył zostać zaszczepiony i otrzymał dumne imię Huxley (nawiązanie do mojego aktualnie ulubionego pisarza, Aldousa Huxleya). Pobył, oswoił się i... uciekł. Na domiar złego uciekł nie obok domu, w znanej okolicy, a na Ochocie, która oddalona jest od mojego domu o 15 minut drogi samochodem. Dystans  niemożliwy do pokonania dla pół-domowego kota, jeśli chcielibyśmy się tu powoływać na niezwykłe zdolności zwierząt do znajdowania drogi powrotnej do domu. Ci, którzy śledzili wydarzenie stworzone na facebook'u albo dostawali informacje wprost ode mnie, wiedzą, że Huxley wrócił, po tygodniu prób złapania go, szczęśliwie i bezpiecznie do domu. Zatem dosyć o tym.
Ania pisała o słynnych fotografach i poradziła mi żebym także napisała o jakimś artyście fotografiku, który mnie inspiruje, ewentualnie o historii fotografii czy technikach. Niestety teraz pojawia się problem. Problem nie do rozwiązania. Nie mogę napisać o żadnym sławnym fotografie, który mnie inspiruje, bo... po prostu żaden z tych mistrzów fotografii nie wpływa na mnie w żaden konkretny, zdefiniowany sposób. Złośliwi mogą powiedzieć, że po prostu wolę pisać o sobie. Cóż, jest w tym trochę prawdy, ale wychodzę z założenia, że umiarkowany egotyzm nie jest niczym niewłaściwym :) Umiarkowany! Co do technik i historii, to jest jedna (jak na razie) rzecz, o której chętnie napiszę w najbliższym czasie. Jednakże jeszcze nie dzisiaj. Po pierwsze dlatego, że mój post byłby okropnie chaotyczny gdybym teraz wyskoczyła z... z tym, z czym wyskoczę następnym razem. Po drugie, czas wracać do nauki.
Chociaż za oknem pogoda zupełnie nie wakacyjna, nie letnia, a nawet nie wiosenna, w mojej kuchni zagościła potrawa, która jednoznacznie kojarzy mi się z wakacyjnymi wypadami. Mianowicie krewetki. Niby nic, ale mróz za oknem od razu jakby zelżał, zrobiło się słoneczniej (przynajmniej w kuchni), palma w doniczce na oknie zaszumiała śródziemnomorskim wiatrem i obecna pora roku wydała się mniej groźna. 
Załączam dwa zdjęcia: wspomniane skorupiaki (etap rozmrażania), dzisiejsze zimowe zdjęcie (z którego jestem bardzo zadowolona, z powodu efektu kontrastowania barw), przedstawiające tzw. 'czerwone badyle' (nigdy nie mogę sobie przypomnieć ich właściwej nazwy).
Z.




1 komentarz: